Cena przyjaźni powstała w czasach, kiedy jeszcze chodziłem do liceum. Tekst powstawał spontanicznie po parę fragmentów. Od zawsze interesowałem się militariami oraz filmem. Na długie godziny do komputera przyciągnęła mnie gra America’s Army, która była symulacją działań wojennych na froncie. Każdy mógł za darmo pobrać ten tytuł i grać do woli. Najpierw należało przejść treningi, które kończyły się egzaminem. Było podstawowe szkolenie, wykłady medyczne, testy sił specjalnych. Następnie, w zależności od naszych rezultatów, mogliśmy dołączyć do różnych misji w dziesiątkach lokalizacji. To był mój klimat.
Gra tak mi się spodobała, że przyłączyłem się do ogólnopolskiego forum poświęconego właśnie tej tematyce. Zaczęły się regularne gry nie tylko w gronie Polaków, ale również z zawodnikami z całego świata. Szło mi nawet tak dobrze, że zostałem zaproszony do jednego z polskich klanów, który do gry podchodzili już bardzo profesjonalnie. Pomimo młodego wieku, szybko stałem się jednym z liderów, który prowadził grupę do kolejnych zwycięstw. Na zawsze zapadną mi w pamięci wspaniali koledzy i koleżanki z całej Polski, z którymi łączą mnie tak długie historie, że mógłbym opowiadać je przez wiele godzin. Każda osoba była unikatowa i miała swoje mocne i słabe strony. Jako grupa zaczęliśmy budzić respekt nie tylko w Polsce. W końcu wspólnie udało nam się zwyciężyć w europejskich mistrzostwach TWL (Team Warfare League) w trzech kategoriach. Po tym do naszych drzwi zaczęli pukać też zawodnicy z Anglii, Holandii, a nawet Hiszpanii.
Ten materiał powstał właśnie w latach świetności klanu o mrocznej nazwie – Black Hands of God, aby oddać część wszystkim wspaniałym historiom, które przez lata nas połączyły. Całość została sfabularyzowana i osadzona w klimacie właśnie wojennym. Tekst liczy kilkanaście stron więc, aby ułatwić czytanie, podzielę go na kilka kolejnych wpisów. Oczywiście, jeżeli Wam się spodoba i będziecie chcieli go czytać.
Cena Przyjaźni
22 Grudnia 16:00 – Prolog
Padający śnieg dopełniał przedświąteczny nastrój. Każdego roku o tej porze świat wydaje się wariować. Ostatnie przygotowania do świąt, zakupy prezentów odłożone na ostatnią chwile. Wszyscy się gdzieś śpieszą. W oddali słychać kolędy, w każdym oknie choinka.
Wszystko wydawało się takie normalne, lecz nieraz następuje ta chwila i świat już nigdy nie wraca do swojej poprzedniej postaci. Jotem, jak to miał w zwyczaju, po kilku godzinach wytężonej pracy przechadzał się bez celu uliczkami miasta. Pomimo swojego młodego wieku przeszedł niejedno. Jako najemnik walczył i zabijał. Lepiej posługiwał się karabinem niż łyżką do zupy. Wojny, w których brał udział, nauczyły go doceniać takie wieczory jak dzisiejszy. Wiedział, że z nadejściem nocy zaczną się koszmary. Bał się spać. Twarze wrogów i przyjaciół, którzy zginęli, nawiedzały go co noc. Często budzi się zlany potem z krzykiem na ustach.
Z rozmyślań wyrwał go dzwonek telefonu komórkowego. Spojrzał na wyświetlacz i uśmiechnął się. Dzwonił Szczepi, jego przyjaciel. Jakie było jego zdziwienie, gdy zamiast życzeń bożonarodzeniowych usłyszał w słuchawce strzały. Rozmowa nie trwała długo. Prawdopodobnie Szczepiemu wyczerpała się bateria w telefonie bo z ładowaniem zawsze czeka do ostatniej chwili. W hałasie zdążył powiedzieć, że odwiedziła go grupa zamaskowanych terrorystów z zamiarem przejęcia bardzo ważnych dokumentów.
Wystarczyła chwila, żeby Jotem zrozumiał, co się stało. Szczepi miał poważne problemy. Wiedział, że jeżeli mu nie pomoże – Szczepi zginie. Szczepi potrafił walczyć jak mało kto, ale jak długo można prowadzić nierówną walkę z o wiele bardziej licznym wrogiem? Jotem obiecał sobie kiedyś, że nigdy już nie weźmie broni do ręki. Jednak przyjaźń zrodzona na polu walki jest przyjaźnią na śmierć i życie. Jest warta wszystkiego. Gdyby on miał problemy, Szczepi byłby pierwszy, który przyszedłby z pomocą. Nie mógł go zawieść.
Potrzebował oddziału i broni. Szybko wybrał numer telefonu do Snapa. Znał go od dawna. Walczyli razem na Borneo i w kilku mniejszych konfliktach. Podziwiał go za jego profesjonalizm i opanowanie. Nie znał lepszego snajpera. W życiu codziennym kumpel do wszystkiego, kobieciarz, żartowniś. Podczas walki zmieniał się nie do poznania. Stawał się maszyną do zabijania. Kiedy tylko przeciwnik popełnił najmniejszy błąd, w tej samej chwili był już martwy. Zabijał bez uczuć, z zimną krwią, zawsze szanując przeciwnika. Rozmowa była krótka. Snap rozumiał, o co Jotem go prosi. Zgodził się bez wahania.
Kolejną osobą, której potrzebował był Dugena. Znał go najkrócej, ale poznał się na jego umiejętnościach w walce. Wiele razy oblewał go zimny pot na myśl, że miałby walczyć przeciwko niemu. Zawsze się dziwił, że tak wielki chłop o wyglądzie mordercy, może być tak miłym facetem. Potrzebował go również dlatego, że tylko on mógł szybko załatwić im broń. Rozmowa z nim przez telefon trwała dłużej niż myślał. Dugena zapił tak bardzo, że pewnie nie wiedział jak ma na imię. Ale kiedy tylko usłyszał, że Szczepi ma problem, wytrzeźwiał w mgnieniu oka. Jotem wiedział, że Dugena nie odmówi. Zawdzięczał Szczepiemu życie.
Jotem nie miał dużo czasu. Trzeba było działać szybko. Drogę do domu pokonał sprintem. W garażu otworzył skrzynię, której miał już nigdy nie otwierać. W środku było wszystko to, co jest potrzebne do walki. Przebierając się, nie bez przerażenia odkrył, że w miarę zakładania kolejnych części ekwipunku czuł się coraz lepiej. Czyżby wojny aż tak go skrzywiły? Mundur był jego drugą skórą. Spojrzał w lustro. Jego odbicie było zaprzeczeniem osoby, która jeszcze przed chwilą niczym nie wyróżniała się w tłumie. Moro noszące ślady niejednej walki, długie wojskowe buty, kamizelka kuloodporna, kamizelka taktyczna, ochraniacze i kominiarka założona zawadiacko na czubek głowy zmieniły go nie do poznania. Potrzebował tylko broni.
Bał się bardzo, lecz nie był tchórzem. Był to strach, jakiego doznawał każdy żołnierz przed walką. Nie wiedział, z kim przyjdzie im walczyć i gdzie. Wiedział, że może liczyć tylko na siebie i garstkę przyjaciół, z którymi już niedługo będzie walczył ramię w ramię. Wsiadł do samochodu i najciszej jak tylko potrafił, zjechał z podjazdu. Nie chciał obudzić swoich najbliższych.
Na umówione miejsce spotkania dojechał polnymi drogami. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, to tłumaczenie się drogówce, dlaczego wygląda tak, jakby przed chwilą wrócił z poligonu.
22 Grudnia 17:00 – Spotkanie po latach
Zaparkował samochód przy szosie i końcowe trzysta metrów dzielące go od młodego zagajnika będącego punktem spotkania, pokonał pieszo. Kiedy dotarł na miejsce, jego dwóch przyjaciół już na niego czekało. Nic się nie zmienili od czasu, kiedy widział ich po raz ostatni. Snap, uśmiechnięty jakby był na randce i Dugena z miną obrażoną na cały świat. Po raz kolejny stali się najemnikami idącymi na wojnę. Teraz jednak będą walczyć nie za pieniądze, ale w imię przyjaźni. Nie było teraz czasu na wspominanie dawnych lat, potrzebowali sprzętu. Sprawa zdobycia broni nie wyglądała różowo. Trzeba ją było „pożyczyć” ze zbrojowni pobliskiej jednostki sił specjalnych, ale ukraść uzbrojenie komandosom, to nie spacer po plaży. Nie mieli jednak wyboru. Dugena rozrysował plan jednostki. Jego pomysł był prosty, ale i ryzykowny. Postanowili wykorzystać zaskoczenie oraz fakt, że wartownicy magazynu wojskowego nie spodziewają się napaści. Bo kto by był na tyle głupi, żeby zaczynać walkę z plutonem elitarnej jednostki? To właśnie oni trzej byli tymi głupkami. Do ogrodzenia jednostki podeszli od strony zagajnika.
Gęsto padający śnieg i bezksiężycowa noc były ich sprzymierzeńcami. Z lekkością baletmistrzów pokonali ogrodzenie. Teraz nie było odwrotu. Do magazynu podeszli kryjąc się przed reflektorami w cieniu budynków. Strażników było dwóch. Patrolowali teren wokół zbrojowni tak, aby cały czas mieć się w zasięgu wzroku. Musieli ich „uśpić” jednocześnie. W przeciwnym wypadku zostanie podniesiony alarm. Jotem i Snap rozstawili się na pozycjach. Istniała tylko jedna sekunda, kiedy strażnicy nie widzieli siebie nawzajem. Był to moment, kiedy pomiędzy nimi znajdował się transformator. I właśnie w tej chwili musieli uderzyć. Trudności dopełniał fakt, że nie mogli żołnierzy po prostu zabić. Ich wrogiem nie byli przecież komandosi.
Zaatakowali w tej samej chwili, gdy strażnicy stracili siebie z oczu. Nie jest łatwo gołymi rękami ogłuszyć w jednej chwili człowieka. Dla nich jednak był to chleb powszedni i w ułamku sekundy zbrojownia straciła swoją ochronę. Dugena szybko przeszukał zamroczonych strażników znajdując odpowiedni klucz. Trwało chwilę, zanim pancerne drzwi ustąpiły. Jego przyjaciele wnieśli nieprzytomnych do środka, zabrali im broń i wyszli na zewnątrz udając ochronę magazynu.
Jeżeli nikt nie zauważy zamiany warty, to plan powinien się udać. Starali się wyglądać spokojnie, mimo że adrenalina wypełniała ich żyły. Oczy mieli dookoła głowy, wypatrując zagrożenia. Każda sekunda wydawała się godziną. Wiedzieli, że z upływem czasu ich szanse kradzieży maleją. Nareszcie… W drzwiach magazynu pojawił się Dugena z dwiema wypchanymi torbami podróżnymi. Było widać, że nie są lekkie. Nie zatrzymując się, skulony pobiegł w kierunku ogrodzenia. Przerzucił torby i ze zwinnością kota pokonał siatkę. Teraz przyszła kolej na nich. Równie zręcznie pokonali ogrodzenie i teraz we trzech puścili się biegiem w głąb zagajnika. Kradzież się opłaciła. Mieli do dyspozycji kilka karabinów, broń krótką, karabin snajperski, radia, amunicję i granaty. Teraz mogli walczyć. Musieli się spieszyć. Zaraz na pewno wykryją kradzież. Zacznie się obława. A oni muszą być wtedy daleko…
Biegnąc w kierunku samochodu, Snap zaczął wspominać czasy szkoły wojskowej, kiedy właśnie takie sprinty były codziennością w ich życiu. Dugena standardowo nie nadążał, ale tym razem nie z racji swoich gabarytów, tylko dlatego, że biegł z całym uprzednio zrabowanym łupem. Nagle spostrzegli tlące się światełko pośrodku ciemnego pola, koło zaparkowanego samochodu. Jotem wyciągnął broń i wymierzył w kierunku świetlistego punktu. Po chwili, z otchłani ciemności zaczął wydobywać się głośny śmiech. Do Jotema trzymającego na muszce nieznajomego przeciwnika podbiegła reszta. Dugena zlany cały potem, nie mający na nic już zupełnie siły, rozpoznał śmiech. Rzucił torby i resztkami sił podbiegł do samochodu. Tak, nie pomylił się, był to Bartolus.
Bartolus był kolejnym oficerem elitarnego oddziału, o „którym się nie mówiło”. W środowisku komandosów znani byli jako Czarne Ręce Boga, gdyż nigdy się nie mylili i byli najlepsi. Nikt tak naprawdę nigdy nie wiedział, kto kryje się pod pseudonimami, ale wszyscy bali się stanąć naprzeciw nim, dziękowali Bogu, ze stoją po ich stronie. Major Bartolus, śmiejąc się z Jotema stwierdził, że nic a nic się nie zmienił od ich ostatniego spotkania. Dalej jest porywczy i z byle jakiego powodu sięga po broń. Nie mieli jednak czasu na wspominanie. Kiedy Bartolus odpalał kolejnego papierosa, Snap już stał nad torbą z bronią, rezerwując sobie ulubiony karabin wyborowy M24. Jotem zaczął się zastanawiać, kiedy Bartolus zaczął palić, bo nie pamięta ani jednego momentu, żeby widział go z papierosem.
– Czas się zbierać Panowie! – krzyknął Snap, rzucając Dugenie ostatni magazynek z torby. Wsiedli do samochodu i odjechali. Zimowy krajobraz i nieustannie padający śnieg zdawał się usypiać uczestników tej specyficznej wycieczki. Nagle spośród gór śniegu pojawił się delikatny pobłyskujący neon. Wyłaniało się dobrze znane wszystkim miejsce – bar „ Szalony Gumiś”. Bartolus uwielbiał podawane tam jedzenie, a Snap wręcz kochał tutejsze panie. Natomiast Dugenie jeszcze nigdy nie udało się zapamiętać, jak trafiał stamtąd do domu. Jednak tak za bardzo nikt, poza Jotemem, nie wiedział, po co się tu znalazł, nie mieli przecież czasu na wspominanie wojen i walk, w których brali udział. Zajechali na parking.
Podążając w kierunku lokalu nie mogli napatrzeć się na zaparkowanego tuż obok czarnego Hammera. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że Jotem ma dla nich niespodziankę. Zatrzymali się i wysiedli. Jotem pewnym krokiem wszedł przez olbrzymie drewniane drzwi do baru. W środku czekał już na nich Zecior i Czarna Małpa.
Zet (tak pieszczotliwie określili Zeciora, gdyż na froncie po prostu łatwiej tak było wymówić) i „Black Monkey” byli kolejnymi członkami nieistniejącej jednostki. Zecior, spec od radia i łączności. Można było go łatwo rozpoznać w tłumie po zaczesanych faliście w bok ciemnych włosach. Małpa potrafił dosłownie wszystko wysadzić, kilkakrotnie o mało nawet samego siebie.
Zarówno oni, jak i reszta drużyny przyrzekli sobie już nigdy więcej nie przywdziać munduru i wziąć broni do ręki po tym, jak stracili swoją ulubienicę, wręcz maskotkę oddziału – Gosię. Gosia, wśród żołnierzy „Boga” nie odstawała w niczym. Jej profesjonalizm, wyczucie i bardzo dobre oko czyniło z niej najlepszą z najlepszych. Jotem zawsze uważał, że była zbyt impulsywna, bardzo niecierpliwa i jak się okazało, zbyt pewna siebie. Nie odczuwała strachu, a to był pewny krok do spotkania ze śmiercią. Na ostatnią, już zarówno swoją jak i oddziału akcję, wybrała się kilka lat temu, kiedy to Czarne Ręce miały za zadanie odbić grupę amerykańskich żołnierzy, którzy dostali się do niewoli podczas nieudanej misji w Iraku.
Była to trudna misja, której niestety Gosia nie ukończyła. Jotem kipiący chęcią zemsty bez wahania pociągnął za spust broni wymierzonej w mordercę Gosi. Od tej chwili stał się taki sam jak zabójca Gosi. Jotem był żołnierzem, to dla niego był chleb powszedni. Jednak za samosąd wysłano go na przymusową emeryturę. Od tego momentu nastąpiły dwie diametralne zmiany. Jotem złożył broń i mundur do kufra w piwnicy. Mimo to, każdego dnia, gdy patrzył w lustro, blizny po walce i nieodwracalne rany po stracie swojego żołnierza, nie dawały mu ani na chwilę zapomnieć o przeszłości, mimo to, starał się wieść normalne życie…